Jakie wydarzenia prowadziły do zaznaczenia przeze mnie właśnie takich szkół na podaniu? Spieszę z opowieścią. Chodziłam po niezliczonej ilości dni otwartych, pytałam starszych znajomych, gadałam z nauczycielami, pytałam na forach i grupach na facebooku. Nadmiar warszawskich szkół (jest ich ponad 220!) spowodował, że tydzień przed ostatecznym terminem składania podań byłam w rozsypce i miałam mętlik w głowie jak nigdy. Przez kilka miesięcy miałam w głowie ułożone w kolejności około 5 szkół. Już sam wybór między nimi nie byłby łatwy biorąc pod uwagę presję, pod którą się znajdowałam. Ciężko było znaleźć wtedy kogokolwiek nie zaprzątniętego tym tematem, więc po kilku rozmowach wśród tych "fajnych", dobrych szkół, do których mogłabym złożyć papiery było blisko 20. I teraz spróbujmy wybrać z nich 3, w odpowiedniej kolejności, z takimi progami, żeby się gdzieś dostać.
Większość ludzi, których znałam przyjmowała następującą strategię - pierwszy wybór to nasza szkoła marzeń, do której często mamy nawet niewielkie szanse się dostać, druga szkoła to dość dobra placówka, zbliżona do tej z poprzedniego wyboru, a trzecia to nasze koło awaryjne, żeby nie zostać w sierpniu bez żadnej szkoły. Oczywiście taki był również mój plan, w ciągu ostatnich dni nie rozstawałam się z kartką podzieloną na trzy części i wypisanymi nazwiskami patronów szkół oddzielonymi ukośnikami.
Tak się w tym wyborze zagubiłam, że gdy już potwierdziłam wybór, wszyscy znajomi wytykali mi głupotę. Pocieszali jednak, że jak mnie nigdzie nie przyjmą, co na pewno się stanie biorąc pod uwagę pułap punktowy szkół, które sobie upatrzyłam, to mam pewność, że po sierpniowej tułaczce gdzieś tam mnie przyjmą... Mimo wszystko byłam całkiem spokojna jak na okoliczności, a wakacje upłynęły mi całkiem przyjemnie... Wbrew przewidywaniom mojego otoczenia, dostałam się i to nawet do szkoły mojego drugiego wyboru.
Większość ludzi, których znałam przyjmowała następującą strategię - pierwszy wybór to nasza szkoła marzeń, do której często mamy nawet niewielkie szanse się dostać, druga szkoła to dość dobra placówka, zbliżona do tej z poprzedniego wyboru, a trzecia to nasze koło awaryjne, żeby nie zostać w sierpniu bez żadnej szkoły. Oczywiście taki był również mój plan, w ciągu ostatnich dni nie rozstawałam się z kartką podzieloną na trzy części i wypisanymi nazwiskami patronów szkół oddzielonymi ukośnikami.
Tak się w tym wyborze zagubiłam, że gdy już potwierdziłam wybór, wszyscy znajomi wytykali mi głupotę. Pocieszali jednak, że jak mnie nigdzie nie przyjmą, co na pewno się stanie biorąc pod uwagę pułap punktowy szkół, które sobie upatrzyłam, to mam pewność, że po sierpniowej tułaczce gdzieś tam mnie przyjmą... Mimo wszystko byłam całkiem spokojna jak na okoliczności, a wakacje upłynęły mi całkiem przyjemnie... Wbrew przewidywaniom mojego otoczenia, dostałam się i to nawet do szkoły mojego drugiego wyboru.
Do całej sprawy podchodziłam dość sceptycznie, umieściłam ją bowiem na podaniu pod wpływem impulsu, a konkretnie - podczas ostatecznej męczarni (ostatecznej, bo został jeden dzień do upływu ostatecznego terminu składania podań) zadzwonił do mnie przyjaciel i rzucił coś w stylu "aa, dawaj, chodź ze mną do XYZ, będzie fajnie!". Właściwie to jest to dokładny cytat, który pamiętam, bo wypominam mu tamtą rozmowę za każdym razem, gdy pyta, jak tam w szkole. Żeby było jasne - nie jestem osobą, która ślepo idzie za innymi. Opinii tej jednej osoby ufałam, szkoła znajduje się wysoko w rankingu, a w wynikach maturalnych dwóch najważniejszych dla mnie przedmiotów wygrywa z innymi liceami w przedbiegach.
Oboje dostaliśmy się do tej samej klasy i podchodziliśmy z entuzjazmem do kolejnych trzech lat przenośnego i pewnie dosłownego wspólnego siedzenia w szkolnej ławce.
Pierwszy alarm zadzwonił mi w głowie, gdy na rozpoczęciu dyrektorka powiedziała coś na wzór "nie ma czasu wolnego, jest czas zadaniowy" (znowu cytat, wypominam sobie, że wtedy nie wyszłam bezpowrotnie). Drugi, jeszcze tego samego dnia, gdy do naszej sali weszła nauczycielka wiodącego w mojej klasie przedmiotu i nawet mój wychowawca wydawał się jej bać - mogłam domyślić się, jakimi sposobami uzyskuje takie wyniki.
Tego samego dnia kolega dostał się do szkoły, do której dostałby się już w pierwszej rekrutacji, gdyby składał do niej papiery. Szkoła była dużo bardziej prestiżowa od naszej (nawet jeśli ma śladowo gorsze wyniki) i skończyła ją matka kolegi, wybór więc był całkiem oczywisty.
Zostałam więc sama na polu walki. Walki z czym?
Z klasą, która sekundę po dzwonku na przerwę ucieka do pociągu, żeby wrócić do domu i się uczyć.
Z którą przez pierwszy semestr miałam mocno pod górkę, bo nie odczytywali żartów, sarkazmu i ironii i przez to odczytywali mnie w niezbyt ciekawy sposób.
Z nauczycielami, którzy sprawili mi dziesiątki, setki godzin uczenia się na przedmioty, które są mi potrzebne jak rower rybie zarówno na maturze, jak i w życiu.
Z nauczycielami, którzy obniżają Ci oceny za Twoje poglądy.
Z nauczycielami, którzy mając z Tobą nawet 7 lekcji tygodniowo mówią do Ciebie "pani w okularach".
Z wychowawcą, który, gdy skarżymy się na niesprawiedliwość jakiegoś nauczyciela, wzrusza ramionami i się uśmiecha....
Ze stresem, przez który zaczęłam mieć problemy z sercem, mdleć oraz m.in. przez który przytyłam ponad 10 kg (a właściwie przez jedzenie, którym go zapycham).
Ze szkołą, dla której liczy się tylko wynik matury, a my jesteśmy narzędziami do podskoczenia w rankingu, nieważne, jakim kosztem.
W większości dobrych liceum jest podobnie, przynajmniej według tego, co opowiadają moi znajomi, nie ma więc zbytnio gdzie uciekać.
Poza tym, już się przyzwyczaiłam, mam grupkę znajomych na roczniku, z którymi odcinam się od reszty. Nauczyłam śmiać się z dziwactw tej szkoły, ciągle uodparniam się na stres, a absolwenci mówią, że jeśli przetrwamy te lata to już nic nam w życiu nie będzie straszne.
Przetrwałam już rok, który wiele mnie nauczył, poznałam siebie, dowiedziałam się, czego tak naprawdę chcę i nawet, jeśli to zupełnie nie jest to, co przeżywam w tej szkole, każdy dzień jest łatwiejszy i, szczerze, już się powoli wszyscy przyzwyczailiśmy.
Zwykłam mówić, że "czuję się w tej szkole jak w domu. Co prawda w takim, co nie karmią, biją i gnębią, ale w domu"...
A do przyszłych licealistów mam kilka rad. Nawet, jeśli u was w szkołach będzie inaczej, myślę, że są to całkiem uniwersalne słowa.
Po pierwsze - na pewno zapomnijcie o piątkach ze wszystkiego (jeśli chcecie się załapać na trochę życia społecznego, trochę rozwijania swoich zainteresowań lub chociaż trochę snu). Skupcie się na przedmiotach maturalnych (i językach).
Znajdźcie kilka osób, w otoczeniu których jesteście szczęśliwsi.
Nauczcie się nie przejmować będąc wyzywanym od tłumoków albo... gorzej! humanistów, jeśli jesteście na profilu matematyczny, chociaż wiem, jaką to wydaje się ujmą :P
Słowem, nabierzcie do wszystkiego dystansu. I myślę, że poza przygotowaniem do matury, to jest główna, niepisana rola liceum - przygotowanie nas do życia, które nie zawsze jest kolorowe, czasami nas stresuje, czasem ludzie np. w pracy zupełnie nie spełniają naszych oczekiwań, pracodawcy wydają się nas nie doceniać, a nam się wszystkiego odechciewa...
Od czasów wprowadzenia wszystkich rankingów, licea może nie są i prawdopodobnie nie będą najlepszymi trzema latami życia, jednak wyciśnijmy z nich tyle, ile się da, zapracujmy na studia i dalsze życie, na lata, podczas których odbijemy sobie dzisiejsze wypruwanie sobie żył :)
Pierwszy raz tak wyczekiwałam wakacji, odpoczynku, pierwszy raz aż tak tego potrzebuję... Jednak czuję, że będzie to cudowny czas i za dwa miesiące przyjdę do szkoły gotowa na kolejny rok zmagań...
Oboje dostaliśmy się do tej samej klasy i podchodziliśmy z entuzjazmem do kolejnych trzech lat przenośnego i pewnie dosłownego wspólnego siedzenia w szkolnej ławce.
Pierwszy alarm zadzwonił mi w głowie, gdy na rozpoczęciu dyrektorka powiedziała coś na wzór "nie ma czasu wolnego, jest czas zadaniowy" (znowu cytat, wypominam sobie, że wtedy nie wyszłam bezpowrotnie). Drugi, jeszcze tego samego dnia, gdy do naszej sali weszła nauczycielka wiodącego w mojej klasie przedmiotu i nawet mój wychowawca wydawał się jej bać - mogłam domyślić się, jakimi sposobami uzyskuje takie wyniki.
Tego samego dnia kolega dostał się do szkoły, do której dostałby się już w pierwszej rekrutacji, gdyby składał do niej papiery. Szkoła była dużo bardziej prestiżowa od naszej (nawet jeśli ma śladowo gorsze wyniki) i skończyła ją matka kolegi, wybór więc był całkiem oczywisty.
Zostałam więc sama na polu walki. Walki z czym?
Z klasą, która sekundę po dzwonku na przerwę ucieka do pociągu, żeby wrócić do domu i się uczyć.
Z którą przez pierwszy semestr miałam mocno pod górkę, bo nie odczytywali żartów, sarkazmu i ironii i przez to odczytywali mnie w niezbyt ciekawy sposób.
Z nauczycielami, którzy sprawili mi dziesiątki, setki godzin uczenia się na przedmioty, które są mi potrzebne jak rower rybie zarówno na maturze, jak i w życiu.
Z nauczycielami, którzy obniżają Ci oceny za Twoje poglądy.
Z nauczycielami, którzy mając z Tobą nawet 7 lekcji tygodniowo mówią do Ciebie "pani w okularach".
Z wychowawcą, który, gdy skarżymy się na niesprawiedliwość jakiegoś nauczyciela, wzrusza ramionami i się uśmiecha....
Ze stresem, przez który zaczęłam mieć problemy z sercem, mdleć oraz m.in. przez który przytyłam ponad 10 kg (a właściwie przez jedzenie, którym go zapycham).
Ze szkołą, dla której liczy się tylko wynik matury, a my jesteśmy narzędziami do podskoczenia w rankingu, nieważne, jakim kosztem.
W większości dobrych liceum jest podobnie, przynajmniej według tego, co opowiadają moi znajomi, nie ma więc zbytnio gdzie uciekać.
Poza tym, już się przyzwyczaiłam, mam grupkę znajomych na roczniku, z którymi odcinam się od reszty. Nauczyłam śmiać się z dziwactw tej szkoły, ciągle uodparniam się na stres, a absolwenci mówią, że jeśli przetrwamy te lata to już nic nam w życiu nie będzie straszne.
Przetrwałam już rok, który wiele mnie nauczył, poznałam siebie, dowiedziałam się, czego tak naprawdę chcę i nawet, jeśli to zupełnie nie jest to, co przeżywam w tej szkole, każdy dzień jest łatwiejszy i, szczerze, już się powoli wszyscy przyzwyczailiśmy.
Zwykłam mówić, że "czuję się w tej szkole jak w domu. Co prawda w takim, co nie karmią, biją i gnębią, ale w domu"...
A do przyszłych licealistów mam kilka rad. Nawet, jeśli u was w szkołach będzie inaczej, myślę, że są to całkiem uniwersalne słowa.
Po pierwsze - na pewno zapomnijcie o piątkach ze wszystkiego (jeśli chcecie się załapać na trochę życia społecznego, trochę rozwijania swoich zainteresowań lub chociaż trochę snu). Skupcie się na przedmiotach maturalnych (i językach).
Znajdźcie kilka osób, w otoczeniu których jesteście szczęśliwsi.
Nauczcie się nie przejmować będąc wyzywanym od tłumoków albo... gorzej! humanistów, jeśli jesteście na profilu matematyczny, chociaż wiem, jaką to wydaje się ujmą :P
Słowem, nabierzcie do wszystkiego dystansu. I myślę, że poza przygotowaniem do matury, to jest główna, niepisana rola liceum - przygotowanie nas do życia, które nie zawsze jest kolorowe, czasami nas stresuje, czasem ludzie np. w pracy zupełnie nie spełniają naszych oczekiwań, pracodawcy wydają się nas nie doceniać, a nam się wszystkiego odechciewa...
Od czasów wprowadzenia wszystkich rankingów, licea może nie są i prawdopodobnie nie będą najlepszymi trzema latami życia, jednak wyciśnijmy z nich tyle, ile się da, zapracujmy na studia i dalsze życie, na lata, podczas których odbijemy sobie dzisiejsze wypruwanie sobie żył :)
Pierwszy raz tak wyczekiwałam wakacji, odpoczynku, pierwszy raz aż tak tego potrzebuję... Jednak czuję, że będzie to cudowny czas i za dwa miesiące przyjdę do szkoły gotowa na kolejny rok zmagań...